No, mnie coś takiego doprowadza chyżo do pasji, ale to, co najlepsze w tym wszystkim, to to, że takie porywy i uniesienia emocjonalne wynoszą mnie wysoko, tzn., po chwilach utrapienia, nostalgii, rozrzewnienia, melancholii, totalnego marazmu, braku sensu, piękna ogarnia mnie jakieś szaleństwo jakby. Jest ból, do którego przywykłem, który zmienia się w jakieś natchnienie, w świetle którego dopiero chodzę wybawiony i opanowany paradoksalnie. Czy to choroba? Tak uważa otoczenie, choć wydaje mi się, że moje życie na rencie spore wyrzeczeń prowadzi mnie poprzez poznanie chwalebnych dzieł Bożych, czyli widzę to, co sprawia, że życie nie ma dla mnie tajemnic. Tak bym to widział. Czyli mam jakieś objawienia, ale filozofowaniem dla filozofowania bym tego nie nazwał. Robiłem różne rzeczy, zazwyczaj dziwne...Wegetuję. Życie przeciekło mi przez palce i na starość nie mam co ze sobą począć. Nie mam zawodu, umiejętności, pracy nie mogę znaleźć. Pomimo swoich lat wciąż jestem na etapie: "co chciałbym robić w życiu?". Nie wiem. Nic? Usnąć na zawsze? Nie mam pasji ani zainteresowań. Nawet bezdomny alkoholik ma jakiś cel a wcześniej prawdopodobnie miał marzenia i cele, których nie zrealizował. Tylko nie ja. Nie widzę większej różnicy pomiędzy życiem a śmiercią. Jestem tak jakby martwy, więc nie pociąga mnie wizja samobójstwa. Skoro nie ma różnicy to nie ma motywacji do podjęcia działania.
Ech...
Dodam jeszcze, że choć nie pracuję, to właśnie przegrywam swoje życie. Przynajmniej stereotypowo... Nie mam pracy, rodziny, dziewczyny, wykształcenia i nierzadko jestem utrapiony, choć radować też się potrafię.