O tym, jak przez lata nie żyłem tak jak powinienem - tak pewnie jak i wielu z Was. Jak odbierano mi szanse na normalne życie.
Mam troszkę ponad 30 lat, od 14 lat "byłem leczony" na schizofrenię paranoidalną. I ten cudzysłów nie jest tutaj przypadkowo. Bo dzisiaj już wiem, że to co ze mną robiono, niewiele miało wspólnego z leczeniem.
Moja choroba zaczęła się wcześnie. Zawsze miałem trudności w nawiązywaniu kontaktów z ludźmi, można może to nazwać... fobią? Nie potrafiłem się zbliżyć do kolegów w szkole, w liceum, na studiach, czułem wyraźne wyobcowanie, niedopasowanie. Miałem kolegów, takich na krótkie rozmowy, ale nigdy przyjaciół czy dziewczynę. Nie chodzi o to, że byłem nieśmiały. Po prostu czułem wyraźnie dziwność całego świata wokół, czułem, że nie pasuję. Jak motyl zamknięty w jednym słoiku z komarami. Trudno mi to opisać słowami, ale też myślę, że nie muszę. Wielu z Was czuje lub czuło podobnie. Takie odseparowanie od rzeczywistości, zamknięcie się w swoim świecie, to ponoć jedna z głównych cech tej choroby. Więc nic tu nie trzeba wyjaśniać.
Potem doszły do tego "głosy". Choć ja też nigdy nie nazywałem ich "głosami". Bo to pojęcie kojarzy mi się z czymś takim, jakby w mojej głowie miało grać radio, lub jakby miał do mnie mówić ktoś obcy. Zawsze odczuwałem to tak, że są to moje myśli - z tą tylko różnicą, że one zdają się żyć własnym życiem.
Przykład? Jadę autobusem do liceum. Obok mnie stoi dziewczyna, sympatyczna, uśmiechnięta, wyglądająca na miłą. A ja myślę: "Galerianka. Wiem przecież, skąd ma te spodnie i tą bluzeczkę, i co za nie musiała zrobić jakiemuś tłustemu bankierowi". Takie myśli pojawiały się same i wbrew mnie. Bardzo zawsze szanowałem kobiety, wychowywałem się z mamą i siostrą w małej kawalerce - jedna kobieta dbała o mnie, o drugą małą kobietkę dbałem ja. Nigdy nie miałem seksistowskich przekonań typu: "Kobieto, do garów, tylko do tego się nadajecie". A mimo to, myśli np. takie jak ta zacytowana z autobusu, pojawiały się same. I było mi wstyd, bo dziewczyna wyglądała naprawdę na milutką. Budziła miłe uczucia, że chętnie bym ją potrzymał za rękę i moglibyśmy miło porozmawiać, i na pewno moglibyśmy zostać przyjaciółmi... A w głowie moje myśli żyły swoim życiem.
To tylko przecież przykład. Nie chodzi tylko o dziewczyny. Moje myśli po prostu miały inne poglądy niż ja, tam "w środku". Były nachalne i nie chciały przestać.
Do tego wszystkiego dochodziły lęki, bezsenność, problemy z nauką. I te wszystkie sprawy sumując, już w młodości wpisano mi diagnozę "schizofrenia paranoidalna", która potem ciągnęła się za mną przez resztę życia. Nie będę się spierał, czy była to diagnoza słuszna. Żaden ze mnie lekarz. Opisałem Wam w kilku słowach moje objawy, wnioski możecie wyciągnąc sami. Na pewno byłem człowiekiem wrażliwym, zagubionym, troszkę nie radzącym sobie z życiem. I tyle, ja sobie innej diagnozy nie stawiam.
I potem przyszło "leczenie".
Najpierw wciskano we mnie lek "Zalasta", po którym przytyłem 35 kg w rok (z 64 do 99). Z całkiem przyjemnego dla oka szczupłego chłopca, stałem się wieprzkiem z piersiami, zwisającym brzuchem i twarzą jak piłka. Nie dość, że było to oczywiście groźne dla mojego zdrowia (otyłość = nadciśnienie, choroby serca, ryzyko cukrzycy, itd), to całkowicie i totalnie zniszczyło moją samoocenę i zdolności towarzyskie. Nie dość, że czułem się sam z siebie wyobcowany, niepasujący, to teraz do tego doszły ogromne kompleksy. Jak tutaj zaprosić koleżankę na kawę, do kina, nawet gdybym się przemógł, jeśli widziałem jak wyglądam w lustrze...? Chciałoby się powiedzieć "z czym do ludzi???". Może ktoś napisze w komentarzu - liczy się piękne wnętrze, a nie ciało, wartościowa dziewczyna nie zwróciłaby na to uwagi. Cóż... Sądzę, że najbardziej liczy się dla naszego zdrowia psychicznego poczucie własnej wartości, akceptowanie samego siebie, zadowolenie z tego kim jesteś i jaki jesteś, "lubienie" siebie. Jeśli gardzisz swoim odbiciem w lustrze, to reszta leży.
Potem zmieniano mi leki. Wieeelkim wysiłkiem udało mi się w kilka lat wrócić do właściwej wagi. Były więc następnie"Rispolept", po którym nie mogłem spać, bo musiałem cały czas ruszać nogami przez sen. "Pernazinum", który dawał nieprzyjemne wrażenie otumanienia, ciężkości. "Solian" i "Abilify", które mogłem jeść jak cukierki garściami nic nie czując. (To ich zaleta, że nie dawały żadnych nieprzyjemnych doznać, ale czy można mówić o leku kosztującym refundatora 400 zł za pudełko, że jest dobry tylko dlatego, że nie szkodzi, skoro mi w niczym nie pomagał?). "Ketrel", po którym spałem 16 godzin na dobę. Uspokajał, to na pewno, ale czy na tym powinno polegać życie młodego człowieka, dwudziestoparolatka, na spaniu? Gdy moi dawni znajomi zakładali rodziny, dorabiali się dzieci, pracowali, jeździli na wycieczki, czyli ŻYLI, ja spałem. I tak przespałem kolejne dwa lata życia.
W czym był problem? W polskiej NFZ-owskiej psychiatrii, nastawionej tylko i wyłącznie na farmakologię. Pochodzę z niezamożnej rodziny, więc leczyłem się w darmowych przychodniach. Nie jestem fanatycznym przeciwnikiem psychotropów, choć zostało udowodnione niezbicie jak bardzo szkodzą i choć mi bardziej przeszkadzały niż pomagały. Jeśli ktoś biega z nożem po ulicy i chce kogoś zaszlachtować "bo to agent KGB, widać po czerwonej czapce!", to nie oszukujmy się, niezbędny jest tutaj kaftan i garść ciężko prujących głowę leków, żeby takiego człowieka wyciszyć. Natomiast mam takie wrażenie, że dziesiątki tysięcy ludzi "chorych psychicznie" w Polsce, to ludzie w jakiś sposób cierpiący na swoją nadwrażliwość, brak pewnych umiejętności społecznych, nieczujący się akceptowanymi przez siebie samych. I tutaj ta farmacja niewiele da. Przez lata chodziłem do tych darmowych psychiatrów. Wizyta trwała po 5 - 10 minut. Pytano "Jak samopoczucie, jak się czujemy?". Zanim zacząłem odpowiadać, lekarz już wypisywał receptę. Czułem się niesłuchany i ignorowany - ja tu się, cholera, wyzewnętrzniam, z tego co mnie boli, co męczy, a Pani dr pisze receptę, stuka stemplami, pieczętuje, coś tam dopisuje w karcie, łyk kawy, stempelek, łyk kawy, pieczątka. Słucha wogóle?
I niestety zmiana lekarzy niewiele pomagała. Chętnych na darmowe porady są tysiące, dobrych psychiatrów, którzy chcą pracować za garść miedziaków z NFZu niewielu - więc wizyta musi być krótka, bo Pani dr musi dzisiaj przyjąć od 8.00 do 15.00 stu pacjentów. Czy nie mam racji?
W moim przypadku, przez 10 lat leczenia rozmawiałem raptem 10 razy psychologiem, który jak sądzę nie miał nawet żadnych uprawnień terapeutycznych. W każdym poradniku o leczeniu schizofrenii jest napisane wprost - że oprócz leków ważna jest, a kto wie czy nie ważniejsza, terapia, czyli rozmowa z drugim człowiekiem, spróbowanie zrozumienia siebie i własnych przeżyć.
W moim przypadku szkodliwa była także renta. Dostałem rentę, tak. Paręset złotych, więc prawie nic. Pewnie niektórym jest to potrzebne, gdy naprawdę nie mogą żyć i pracować. A mi to szkodziło. Tak dzisiaj uważam. Bałem się świata, nie miałem tej energii do działania, żeby coś zrobić, znaleźć pracę, bo po co... Za tydzień listonosz przyniesie te grosze z ZUSu, na podstawowe sprawy starczy. I nie ja jeden tak miałem. Jest to przecież fakt udowodniony naukowo, że jest coś takiego, jak takie uzależnienie od pomocy socjalnych. Człowiek jakoś tam ciągnie na tych zasiłkach, dodatkach, rentach i dopłatach, szału nie ma, raczej to życie statysty a nie celebryty, ale daje trochę zgubne poczucie bycia zabezpieczonym, że nie trzeba się martwić o pieniądze, człowiek obojętnieje. I spotkałem sporo ludzi niby z diagnozą "chory psychicznie", którzy wydają się całkiem normalni, jako tako funkcjonują, mogliby gdzieś popracować, coś sobie kupić, ale po co... Jak jest renta, trochę się jeszcze poświruje przed komisją i dadzą następną i będzie się to tak ciągło.
Ile ja lat straciłem na to wszystko, ile życia minęło bezpowrotnie.

Co mi w końcu pomogło? Aktywność i chęć odzyskania normalnego życia. Nie było łatwo. Zacząłem chodzić do terapeutki - młodej i cierpliwej Pani psycholog, którą autentycznie polubiłem. 80 zł za godzinę, cóż, konkretny pieniądz. Ale Jej podejście do mnie było pierwszym impulsem, dzięki któremu odzyskałem życie. W końcu mogłem się komuś naprawdę wygadać. Mówić o tym, co jest nie tak. A Ona nic nawet nie notowała i nie stawiała stempli. Słuchała uważnie i cierpliwie. A potem o tym rozmawialiśmy. I zobaczyłem, że w Jej oczach nie jestem "czubkiem", któremu za 5 zł od NFZu trzeba podstemplować receptę i nara, bo na korytarzu czeka 40 kolejnych. Kilkanaście takich wizyt minęło a ja zobaczyłem, że dla Niej jestem po prostu facetem z problemami, że potrafię z Nią rozmawiać nawet na intymne tematy, nawiązać relację... "przyjacielską"?. Że ja, facet zawsze wycofany i wyobcowany potrafię Ją polubić, i że dobrze, że Ona jest. Niestety nigdy wcześniej żaden lekarz mnie tak nie traktował...
Postanowiłem coś zrobić ze swoim życiem. Dość już leżenia w łóżku cały dzień, patrzenia w sufit, tracenia czasu, oczekiwania na ZUSowskie ochłapy. Cholera, chce żyć... - takie miałem myśli. I oczywiście to nie było łatwe, to było cholernie trudne, nie oszukujmy się. Zapisałem się do szkoły policealnej, zajęcia tylko w sobotę i niedzielę. I to było na początku trudne. Dużo wysiłku sprawiało mi narzucanie sobie, wymuszanie tych relacji z innymi ludźmi, pójście tam, nawiązywanie rozmów. Oczywiście, chętniej zostałbym w domu. Ale zauważyłem, że z czasem robi się coraz łatwiej - autentycznie polubiłem kilka osób, a to jest bardzo istotne, jak kogoś lubisz = fajnie Ci się przebywa w towarzystwie tej osoby = nie jest wielkim wysiłkiem iść się spotkać = masz z kim pogadać o tym co Cię gryzie = czujesz się przez kogoś akceptowany i lubiany więc rośnie w górę Twoja samoocena = ...i tak można by wyliczać bez końca, to ma same plusy.
Nie pomogła mi psychiatria i nie pomogły mi leki. Nie pomogła mi renta. Po wielu latach apatii i nijakości pomogło mi odzyskanie chęci do życia. Własny wysiłek. Zdobycie przyjaciela. Szczere rozmowy. Zaakceptowanie siebie. Biorę leki w niedużych dawkach, tylko podtrzymująco. Chodzę do psychiatry, żeby ktoś mnie skontrolował medycznie raz na dwa miesiące czy nie odpływam w urojenia. I tyle. To co mi pomogło wyrwać się ze stagnacji, to własne chęci i właśnie przyjaźń z drugim człowiekiem. Sam w 3 lata zmieniłem swoje życie bardziej, niż psychiatrzy i aptekarze przez 10 lat. I niestety musiałem to zrobić sam, bo od nich nawet nigdy nie dostałem żadnego skierowania na jakąś terapię.
Dziękuję każdemu kto chciał to przeczytać, było przydługawo, i nie mam talentu pisarskiego, więc mogło być nudno. Chciałbym tylko poradzić wielu osobom, bo wiem że takie są, które zamknęły się w 4 ścianach, świat znają tylko z internetu, które łykają tonami toksyczne psychotropy, nie mają żadnych znajomych... Nie tędy droga. Jeśli tak żyjecie już kilka lat i z tego nie wyszliście, to już tą metodą z tego nie wyjdziecie. Kluczem do zdrowia jest drugi człowiek... Po latach trucia się tymi toksynami, spróbowałem czegoś innego. Pracuję na pół etatu, renty nie zamierzam przedłużać, zmuszam się do kontaktu z ludźmi, a miesiąc temu na koncercie po raz pierwszy w życiu "poderwałem" dziewczynę... Co jak dotąd skutkowałem kinem, kawą i pizzerią, niewielkie dokonania, ale wiem, że ufając w dalszym ciągu psychiatrii nastawionej tylko na farmację nie miałbym i tego.
Pozdrawiam, Gahan.